PunkGamer - nowy, INNY portal o grach!: RECENZJA: Bulletstorm

O blogu i PunkGamerze!

UWAGA! SERWIS WŁAŚCIWY JUŻ DZIAŁA! Zapraszamy na http://punkgamer.pl!

ZAREJESTRUJ SIĘ NA FORUM PUNKGAMERA!

Nowe, INNE forum o grach ruszyło i musisz tam być! Niezależne, gdzie można pogadać o wszystkim, otwarte, bez fanbojstwa i gdzie udziela się redakcja. Wbijaj już dziś! http://forum.punkgamer.pl

czwartek, 10 marca 2011

RECENZJA: Bulletstorm

Zachwytów nad Bulletstormem było co niemiara, żeby nie napisać, że niektóre recenzje były wręcz euforyczne. My, zgodnie z naszą dewizą zachowania zawsze pełnej rzetelności, postanowiliśmy przyjrzeć się temu dziełu z należytą uwagą i przez lupę, a nie przez różowe okulary tylko dlatego, że robili je Polacy.


Pora już bowiem nadeszła, żeby nie podniecać się samym faktem, że nasi grzebali przy jakimś tytule. W końcu nie jest to pierwsza produkcja, która została na świecie zauważona. Mieliśmy już przecież genialnego Wiedźmina, czy całkiem udane szpile z serii Call of Chu... yyy, wróć... Juarez. No i był Painkiller, dzięki któremu zresztą People Can Fly wypłynęło na szerokie wody i zostało dostrzeżone. A łaskawym i troskliwym okiem spojrzało na polskie studio samo Epic Games, które wśród growej braci uchodzi słusznie za kultowe. Polacy wpierw jednak musieli przejść pewien test, a mianowicie wymajstrować pecetową wersję wielkiego Gears of War. Z zadania wywiązali się... no właśnie, jak by to ugryźć, żeby nie skłamać i żebyście nie nazwali mnie zdrajcą, bądź ruskim agentem... Według Epica pewnie dobrze, w końcu kupili udziały w polskiej firmie. Według mnie średnio, bo choć na PC Gearsy były dłuższe i lepiej wyglądające (siłą rzeczy) niż na X360, to bugów była cała masa i giera potrafiła człowieka mocno sfrustrować.

Piszę o tym nie bez powodu. Cały ten hype na Bulletstorma nakręcił mnie na ten tytuł, ale po raz kolejny się przekonałem, że hype, to kiepski doradca. Bo Bulletstorm to tytuł dobry, ale nic poza tym. W dodatku momentami tak archaiczny, jak największe dzieło Polaków, czyli Painkiller, który zresztą ongiś w ogóle mi nie podszedł, bo uznałem go za pustą, płytką i już wtedy zacofaną koncepcyjnie strzelankę. Młodsi stażem gracze pewnie tej gry nie pamiętają, więc tak w wielkim skrócie - bronie trochę jak z Bulletstorma, koncepcja jak z Bulletstorma, przeciwnicy pojawiający się jak w Bulletstormie, tj. wg skryptów, pozamykane lokacje, dopiero jak wybijemy wszystkich oprychów, to otwierają się drzwi i możemy iść dalej... ej, czy tylko ja grałem w Painkillera? Jeśli chodzi o nową produkcję Polaków, to wszędzie ochy, achy, a przecież obie te giery są do siebie cholernie podobne!

Powiem tak. Demo Bulletstormowi zaszkodziło. Bo demo było do dupy. Ta gra wcale nie jest zła. Nie zgadzam się tym samym z playtestem Monka, który dość mocno Bulletstorma zjechał. Z drugiej jednak strony, kiedy czytam teksty o przełomowej oprawie, innowacyjności, polocie, rozruszaniu skostniałęgo rynku FPS-ów, to w główce przychodzą na myśl takie trzy literki - "WTF"? Przecież ta gra w żadnym stopniu nie jest innowacyjna, nie zabija oprawą, polotu w niej też zbyt dużo nie ma. Jest niewiele mniej archaiczna, od Painkillera, a co za tym idzie jest wręcz krokiem wstecz (poza paroma momentami) w rozwoju FPS-ów, a nie jakąś innowacją! No bo gdzie niby ta innowacja, wyjaśni mi ktoś? Że za fragi dostajemy jakieś punkciki?

Kurcze, fakt jest taki, że w recenzji tej chciałem Bulletstorma bronić, bo nie jest on taki zły. No ale właśnie - już drugi raz piszę, że "nie jest taki zły". Bo tyłka też nie urywa. Wiem, wielu pewnie czuje się zawiedzionych tą opinią, ale traktujcie to bardziej jak kubeł zimnej wody, który ktoś w końcu powinien wylać na głowy wszystkich tych, którzy się ekscytują tą grową wydmuszką. Bulletstorm, to taki fajny tytulik, który można sobie odpalić przy piwku, przejść i zapomnieć. Nie jest to żaden must-have, nie są to Gearsy w wersji FPS (tak przeczytałem na serwisie Gamikaze). Przecież leciwe przygody Marcusa, to gra która pomimo zębu czasu z mety by dziś dostała wyższe oceny od Bulletstorma, bo jest po prostu lepsza...


Cholera i widzicie, dalej jadę po tym tytule, a nawet nie zacząłem jeszcze na dobre właściwej części recenzji. A to wszystko przez hype i ten cały marketing, który pompował balon aż do przesady. Człowiek potem oczekuje gruszek na wierzbie. Ale serio, to nie jest zła gra. Zaraz, zaraz... czy ja tego już wcześniej nie pisałem?

No dobra, przejdźmy więc do sedna. Akcja dzieje się w XXVI wieku, a wszystko się zaczyna od ckliwej historyjki o najemnikach, którzy są biedni i w ogóle wykorzystani przez złego i wulgarnego generała Sarrano, gościa, który zlecał naszym twardzielom brudną robotę. Jak się jednak okazało ci ostatni są najemnikami o anielim sercu, bo nie chcieli zabijać niewinnych, a zabijali, tylko o tym nie wiedzieli (generał ich okłamał). I tak ich to rozsierdziło, że postanowili przeprowadzić karkołomny atak na krążownik imć Sarrano, a w zasadzie decyzję podjął prawie jednogłośnie pijak Grayson Hunt, który w rzeczywistości nazywał się pewnie Grażynian Hunicki, tylko zmienił nazwisko. W końcu gra z Polski, bohater pijak... więc na bank Polak. Niestety desperacki atak Grażyniana i jego współtowarzyszy zakończył się w sposób do przewidzenia - siły generała wyrąbały skutecznie nasz mały team - przetrwał pijak i jego ziomek Ishi Sato, który od początku był przeciwny atakowi na generała i który w dodatku mocno w owej akcji ucierpiał. Oprócz stracenia lewego jądra, urwało mu także pół pyska, z czym na szczęście robotyka i nanochirurgia sobie poradziły, bowiem gość przerodził się w swoistego cyborga, nad którym władzę próbuje przejąć SI wszczepionych w niego komponentów. Sato, miłośnik sashimi i nigiri z łososia, gardzi więc naszym bohaterem i ma ochotę go zabić (wszak przez pijański atak naszego domniemanego rodaka zginęła cała pozostała część ekipy), ale zdanie zmienia w przeciągu sekundy, by raz jeszcze połączyć z nim siły i by jednak skopać dupę generałowi Sarrano. Uff...

Tak mniej więcej wygląda początek gry i jej fabuła. Początek, który sprawił, że zacząłem mocno wątpić w to, że ta gra jest słaba, jak sugerował to Monk. Bo wszelkie retrospekcje i walki na naszym statku są po prostu świetne i tworzą cokolwiek mylny obraz Bulletstorma - mianowicie sugerują, że będziemy mieć do czynienia z grą może nie wybitną, ale z pewnością bardzo dobrą. A tak jednak nie jest, bo - co stwierdzam z przykrością - Bulletstorm jest jednym z tych tytułów, które szybko się wypalają i im dalej, tym mniej polotu, więcej sztampowości, pomysłów na jedno kopyto, uproszczeń, nudy. Do tego stopnia, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś w połowie przygody tego szpila olał, bez kitu. I to pomimo tego, że szpil ten jest cokolwiek krótki.


Aby jednak potrzymać Was jeszcze trochę w niepewności zacznijmy od oprawy. Ta jest niezła - jeśli to tak uśrednić. Początkowe misje prezentują się wręcz świetnie, szczególnie akcje na naszym statku kosmicznym, czy misja z pociągiem (o której dalej). Potem bywa z tym różnie. Najgorzej prezentują się swoiste podziemia, w których rozwalamy jakieś jaja dinozaurów - proste obiekty, niezbyt fajne efekty... z drugiej strony są momenty, w których gra potrafi nas na moment zachwycić. Ot, pełna jest sprzeczności. Nie zmienia to jednak faktu, że choć grałem na PC na najwyższych możliwych ustawieniach, to mną nie pozamiatało. Jak pisałem już przy okazji recenzji Killzone'a - kontrast między tymi tytułami jest po prostu ogromny. Mimo że PS3 ma mniej powera od dopasionego peceta, to produkcja z konsoli Sony praktycznie w każdym elemencie przewyższa dzieło od People Can Fly. Bulletstorm, to trochę jak taki Volkswagen Golf czwartej generacji z dupnymi spojlerami i oczojebnymi felgami. Zwraca na siebie uwagę, błyszczy, ale ogólnie tani szpan. I taki właśnie jest na swój sposób Bulletstorm. Niby zajebista momentami grafa, ale jak się przyjrzeć szczegółom, to wychodzą spore niedoróbki i daleko idące uproszczenia. Ot, weźmy np. akcję z początku gry, kiedy to idziemy przyklejeni do elewacji jakiegoś wieżowca, a przed nami (czyli w dole, bo idziemy jakby po ścianie) widzimy latające pojazdy i jeżdżące auta. Problem w tym, że te całe samochodziki, to zwykłe snopy świateł poruszające się z jednostajną prędkością, które przy skrzyżowaniach po prostu znikają... Niby szczegóły, ale takich szczegółów jest cała masa. Przykładowo, gdy potem w grze chodzimy sobie po takim miniaturowym mieście, to wszystkie budynki są zwykłymi prostopadłościanami z narzuconą teksturą... Ot, efektowne oświetlenie i parę sztuczek graficznych skutecznie maskuje niedoskonałości i całkiem dobrze nas oszukuje, ale niestety nie zawsze się to udaje. Oprawa jest spoko, solidna, momentami bywa świetna, ale ogólnie nie jest to jakaś mega-rewelacja i opad szczeny.

Zostawmy jednak grafę, bo najsilniejszym atutem Bulletstorma miał być gameplay. Czy jest? Bez wątpienia do plusów należy zaliczyć pomysł ze swoistymi kombosami i zbieraniem punktów, które potem możemy przeznaczyć na zakup chociażby pukawek. Jeśli przez ostatni miesiąc siedzieliście zamknięci w lodówce, albo mama/dziewczyna/żona (niepotrzebne skreślić) schowała Wam konsolę, bądź klawiaturę do szafy, to już wyjaśniam o co biega. Cała gra kręci się wokół trzech elementów - swoistego łańcucha, który możemy wystrzelić w kierunku przeciwnika, by złapać go niczym na lasso, pukawek - wszak to FPS, i buta. But, łańcuch i broń, to nasi główni sprzymierzeńcy i to pomiędzy tym trio dzieje się magia. Łańcuchem łapiemy przeciwnika, wyrzucamy go w powietrze i ekspediujemy w naszym kierunku (leci w spowolnionym tempie), po czym sprzedajemu mu solidnego kopa w dupę i pakujemy w niego kupę ołowiu. Rzecz jasna możliwości jest więcej, a jeśli chcemy zgarnąć naprawdę poważne punkty, to musimy zdobyć się na coś bardziej wyszukanego i odjechanego - np. nabić gościa na kolce, rozsmarować o ścianę, czy przygwoździć go do jakiegoś transformatora, żeby 10.000 Voltów go usmażyło, jak szaszłyka. Przy widowiskowych akcjach punkty się kumulują, masa cyferek bombarduje nam ekran, wyskakują jakieś napisy - czysty arcade i fajnie jest. Ale znów, choć może i jest "fajnie", to staje się to bardzo szybko powtarzalne i mechaniczne. Łańcuch, kop, albo łańcuch, kop, strzał. Ot, kilka takich kombinacji, które będziemy powtarzać do wyrzygania. Grze brakuje tutaj większego polotu, co wynika z wielu rzeczy, chociażby skopanego sterowania. Na klawiaturze nie jest to odczuwalne, ale na padzie jak najbardziej. Przyciski są obłożone całkowicie inaczej, niż w innych grach tego typu. Np. bieg, lub wślizg, mamy pod przyciskiem "A" na X360 (lub PC, jeśli gramy na kontrolerze), bądź "X" na PS3. O skoku ktoś zapomniał, a szkoda. Przecież genialne byłyby akcje, w których np. gdy kolo leci w powietrzu w tym swoistym "bullet-time", my także możemy wyskoczyć w górę i go zmasakrować dwa metry nad ziemią. Brakuje także jakichś efektownych "fatalities", swoistych ciosów wykańczających przeciwnika w krótkim dystansie, czegoś, co w sposób genialny sprawdza się w Killzone 3. W ogóle tych metod eksterminacji jest szalenie mało i ograniczają się głównie do otoczenia. Są kolce, to kopiesz gostka na kolce, są kable elektryczne, to na kable, jest przepaść, to w przepaść... Czyli zawsze traktujemy oponentów z buta. Czemu nie ma wykończeń z broni? Czemu nie ma akcji typu włożenie kolesiowi do pyska lufy z shotguna i przerobienie mu mózgu na marmoladę? Czemu nie można takiemu sprzedać kopa w łeb w taki sposób, żeby ten łeb gdzieś odleciał? Czemu nie można złapać jakiegoś delikwenta na łańcuch i pokręcić nim, jak robią to sportowcy podczas rzutu młotem? Mówię Wam, te akcje co są, to cieszą, ale zbyt szybko robi się monotonne, gra rzadko zaskakuje nas czymś nowym. A nawet gdy zaskakuje to...


No właśnie, to też nie do końca pozytywnie. Ot, bodaj trzeci akt. Pojawia się dupny robot, stylizowany na dinozaura, czy innego jaszczura, który możemy kontrolować (nie będę opisywał w szczegółach, by nie spoilerować). Wszystko byłoby super, ale skopane sterowanie znów daje znać o sobie. Mamy specjalny marker, którym wskazujemy naszemu robocikowi, gdzie ma strzelać, albo gdzie ma przysolić z pyska, czy innej piąchy. Ale zapomnijmy. Gdy robot jest przed nami i chcemy, żeby rozwalił jakichś gostków z przodu, to siłą rzeczy czasem markerem najedziemy na kontrolowanego przez nas stwora. Ten całkowicie się wtedy pogubi, zacznie obracać w miejscu (co trwa godzinę), my będziemy rzucać wyzwiskami w kierunku ekranu, a oczywiście przeciwnicy nie będą strzelać w robota, tylko w naszą postać... stojącą akurat w ukryciu i praktycznie niewidoczną... żadna to przyjemność. W dodatku zabawa ta może się przerodzić w ziewanie, chociażby wtedy, gdy będziemy celować w takie latające i naparzające do nas helikopterki. Nasz robot będzie do nich strzelać, ale gra strzałow nie będzie naliczać, bo... bo nie! Dopiero jak staniemy w odpowiednim miejscu, to system "zajarzy", że chcemy je rozwalić. Niestety to jest wierzchołek góry lodowej, bo abstrahując od tego, że w grze poruszamy się dosłownie wytyczoną ścieżką (praktycznie zero możliwości obrania innej drogi, ba, zwykle danego budynku nie będziemy mogli ominąć z innej strony, niż zaplanowali to sobie twórcy), to co rusz natrafimy na niewidzialne ściany. Ściany, które np. mają nas chronić przed spadnięciem w przepaść. Szkoda tylko, że jakiś geniusz taką niewidzialną ścianę ustawił jakieś 5m od rozpadliny, przez co nie możemy sięgnąć po broń, którą upuścił zaorany przeciwnik. I gdzie tu ta innowacja? Bo dla mnie to regres.

Problem z Bulletstormem jest taki, że w zasadzie wszystko w założeniach wydaje się być zajebistym pomysłem, ale w praktyce każdy aspekt gry jest "spoko, ale...". Magiczne słowo "ale" prześladuje tę produkcję. Weźmy sobie dajmy na to swoisty "luz" głównego bohatera i "zabawne" hasełka. Jak dla mnie te odzywki są tak głupie i mało śmieszne, że wymyślał je chyba sam Chmielarz. Nawet ciężko mi w tej chwili sobie przypomnieć coś konkretnego, tak to bez polotu. Widać, że wciśnięte na siłę, trochę jak ta beznadziejna gra reklamowa mająca wyśmiać serię Call of Duty. Życzę People Can Fly takich sukcesów, jak te, które są udziałem twórców CoD, bez kitu. Uwielbiam rynsztokowy humor, prymitywne hasła, wulgaryzmy. Ale nie lubię czegoś, co jest wciskane gdzieś tylko po to, by "było". Niektórzy porównują Bulletstorma do Duke Nukem. Gdzie Duke, a gdzie Grażynian Hunicki, Grayson Hunt, czy jak mu tam. Z czym do ludzi. Szczerze mówiąc odzywki naszych bohaterów uznaję za najsłabszy element tej gry. No, może poza brakiem skakania.

Wróćmy na chwilę do broni. Tych mamy w 3 i trochę. Co rusz w grze natrafimy na swoiste metalowe trumienki - wystarczy w taką wystrzelić z łańcucha, to przejdziemy do sklepiku, w którym będziemy mogli zdobyte punkty przekabacić na nowe guny, upgrade'y i inne duperele. Praktycznie każda broń może się do tego pochwalić specjalnym dopalaczem, który potrafi rozwalić kilku przeciwników naraz. Mnie osobiście żadna nie przypadła specjalnie do gustu, no może poza swoistym granatnikiem, który wypluwa z siebie dwa granaty połączone jakimś sznurem - wystarczy opleść takim ładunkiem jakiegoś złamasa, sprzedać mu kopa by poleciał w kierunku swoich kompanów i "bum", mamy fontannę flaków, której nie powstydziłby się kolejny film o Freddym Kruegerze.


SI w grze, to natomiast temat na kolejną historię. Najzwyczajniej w świecie jest słabe. Przeciwnicy zdają się nie widzieć naszego współtowarzysza (bądź współtowarzyszy). W 90% przypadków od razu prują w naszym kierunku - nawet jeśli schowamy się za kolumną, a nasz wesoły towarzysz pół-cyborg Sato znajdzie się kilkanaście kroków przed nami, to zakapiory i tak będą biec do nas. Choć skrypty zasadniczo są trzy. Jeden, to "chowamy się za skrzynią", drugi "biegniemy na gracza", a trzeci "unikamy łańcucha (ze stuprocentową skutecznością)". A przepraszam, jest jeszcze czwarty. "Stoimy w miejscu i czekamy, aż nas odstrzelą". A raczej "odstrzeli", bo na ziomka (bądź "-ów") nie ma co liczyć, do nas należy wyeksterminowanie 99.5% przeciwników, wszak nasz współtowarzysz jest debilem. SI w tej grze pamięta najwyraźniej czasy Painkillera, choć ciężko robić z tego wielki zarzut, w końcu jest to arcade. Tyle tylko, że słowo "arcade" stanowi świetne usprawiedliwienie dla każdej niedoróbki, to trochę jak gry z zombiakami. Najprościej zrobić szpila o zombiakach, bo wtedy nikt nie doczepi się sztucznej inteligencji przeciwników, wszak zombiak, to debil z założenia, więc wystarczy, jak będzie biegł w naszym kierunku z wyciągniętymi zgniłymi łapami. Pewnie dlatego nie trawię i nigdy nie trawiłem gier o umarlakach.

Niestety duch Painkillera ciąży nie tylko nad oponentami, ale i nad lokacjami, o czym zresztą wspomniałem wcześniej. Wbijamy się w miejscówkę, pojawiają się przeciwnicy, jak rozwalimy wszystkich, to w magiczny sposób otwierają się drzwi, albo rozwalamy jakąś przeszkodę, bądź wciskamy jakiś przycisk, żeby iść dalej. Nie razi to nazbyt, ale jest schematyczne i ponownie można napisać to samo - gra jest maksymalnie uproszczona. Oczyma wyobraźni widzę te meetingi w siedzibie firmy, gdzie tęgie głowy zastanawiały się, jak to wszystko zrobić maksymalnie łatwe do skodowania i zaprojektowania. Ktoś rzucił np. hasło: "ej, niech nasza postać skacze", ale zaraz guru odparł "nie ziom, to nam skomplikuje kwestię kolizji, wprowadzi ruch w osi Y, nie komplikujmy". Na to tamten: "no dobra, to chociaż dajmy otwartą lokację, albo ulepszmy SI, zróbmy coś naprawdę z polotem!". W tym momencie gremialnym chórem: "Po***ło cię?!". No co, miałem na mysli "pogięło".

Jednym słowem uproszczenie goni uproszczenie. Co widać w przypadku gry sieciowej. Tu nie ma klasycznego multi, bo to by było zbyt skomplikowane. Ba, nie ma nawet co-opa. Jest za to tryb "Echo", czyli zaliczanie na czas poziomów z kampanii i porównywanie się w rankingach (łał) oraz "Anarchia", czyli rozwalanie kolejnych fal przeciwników broniąc się w 4 osoby. Fale przeciwników, zaraz, zaraz... skąd ja to znam? Czy tego czasem gdzieś już nie było? I to tyle w temacie gry sieciowej. Ej, ale nie czepiajmy się - przecież to jest tryb multi! No jak nie, jak tak!


Bulletstorm to bardzo prosta w swoich założeniach, efektowna, ale zarazem płytka gra. Jedną rzecz robi świetnie - odstresowuje. Niemniej nie jest to żaden kamień milowy w rozwoju gier FPS, nie jest to nawet must-have. Jest to ponadprzeciętna strzelanka, która swoją schematycznością cofa nas w rozwoju o kilka lat wstecz, tak gdzieś do roku 2005. Masa uproszczeń, skrypty, brak porządnego multi, niezbyt wyszukana fabuła, momentami żałosne SI... ot, kolejny dowód na to, że niezła oprawa graficzna sprzeda każdy produkt. Nie powiem, tytuł ten potrafi dostarczyć radochy, ale po kilku godzinach zabawy staje się ona tak monotonna, że człowiekowi odechciewa się zabawy. Początek gry jest świetny - akcja na naszym statku jest mega-klimatyczna, zapowiada się przedmiodzio. Potem mamy chociażby genialną ucieczkę pociągiem (czy inną drezyną) przed swoistą mielarką (sam nie wiem jak to ustrojstwo nazwać, w każdym razie goni nas zajebiście wielki kołpak, który chce nas zmielić), która to misja przyprawia nas o szybsze bicie serca i powiem wręcz, że jest to ten moment w grze, kiedy to Bulletstorm pokazuje faktycznie pazur i nawiązuje wyrównaną walkę z najlepszymi. Niestety to są góra dwie pierwsze godziny zabawy. Potem produkcja od People Can Fly pikuje w dół i staje się po prostu przeciętna, a im dalej, tym przebłyski zajebistości stają się rzadsze. Gdyby autorom udało się odciąć od archaicznego Painkillera i gdyby potrafili przez całe... no... jakieś 6 godzin zabawy (tak, kampania nie grzeszy długością) trzymać poziom zerowego i pierwszego aktu, to mielibyśmy must-have i pierwszoligowego hiciora. A tak mamy grę, która jest ponadprzeciętna, ale nie stanowi pozycji obowiązkowej w kolekcji. 200 zeta na konsolach, czy 119 (tyle zapłaciłem za wersję PC), to moim zdaniem wydatek spory za góra 8 godzin rozrywki (kampania + jakieś 2 godziny ciorania w "multi"). Tym samym choć planowałem wyciągnąć tę grę za uszy i wlepić jej czwórę, to po prostu nie potrafię tego zrobić.

Powiem tak i tym samym powtórzę się raz jeszcze. To nie jest zła gra. Ale nie jest też bardzo dobra. Jeśli chcecie się wyżyć, nie żal Wam gotówki, to możecie się wykosztować. Ale patrząc pragmatycznie i ekonomicznie, to na rynku znajdziemy o wiele lepsze tytuły, które zaoferują nam prawie 2x więcej zabawy w singlu i niezliczone godziny radochy w konfrontacjach sieciowych. A powiedzmy sobie szczerze - Bulletstorm miał potencjał zarządzić w multi, bo tam faktycznie owa prostota i ów arcade mogłyby być czymś nowym i rzadko spotykanym, wręcz bezkonkurencyjnym. Rozgrywki online mogły być największym atutem tej produkcji, ale cóż, musimy obejść się smakiem. A skoro tak, to i autorzy muszą obejść się smakiem, tyle że w przypadku oceny. Ode mnie solidna i mocna "trója", bo za taką kasiorę można oczekiwać czegoś więcej. Żeby jednak nie było niedomówień - skalę pięciostopniową wprowadzamy nie bez powodu - zamierzamy korzystać z całego wachlarza ocen, co za tym idzie nie przeliczajcie sobie tego do skali dziesiętnej poprzez pomnożenie tego wyniku "x2".

Jeżeli nie przeszkadza Wam stosunkowo krótki czas gry oraz żałosne multi, lubicie widowiskowe FPS-y, nie ruszają Was wszechobecne uproszczenia i chcecie sobie po prostu ostro postrzelać, to można rozważyć zakup. W przeciwnym przypadku lepiej zainwestować w jakąś inną produkcję. Bulletstorm, jest ok, ale bez szału.

Autor: Ural

PODSUMOWANIE


Grafika:
Momentami bardzo dobra, zwłaszcza na początku kampanii, czy podczas ucieczki pociągiem. Potem bywa z tym różnie, choć oprawa nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Niemniej razi spora ilość rzucających się w oczy uproszczeń.

Dźwięk:
Głosy całkiem nieźle podłożone i pasujące do postaci. Cała reszta oprawy dźwiękowej nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Jednym słowem jest ok.

Fun:
Prosta, bezmyślna rozwałka, w pozytywnym znaczeniu tych słów, kilka zadań (zwłaszcza na początku gry) bardzo fajnych. Ale i cała masa uproszczeń, pojawiająca się po paru godzinach monotonia, schematyczność. Widać zmarnowany potencjał. Brak prawdziwego multi boli. Mogło być lepiej, co nie znaczy, że jest źle.

7 komentarzy:

  1. Nie chce wyjść na fanboya,ale też miałem wrażenie że całą siła tej gry to smycz i kopniaki w klate,reszta to painkiller,ale czytając recenzje odniosłem wrażenie że to bardzo głęboka gra także w kwestii fabularnej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaraz na wejściu napiszę, że Bulletstorma widziałem tylko demo. Podejrzewam też, że recenzja rzeczywiście jest w miarę rzetelna bo Ural na prawdę potrafi takie pisać. Nie zgadzam się tylko z wstępem: "My, zgodnie z naszą dewizą zachowania zawsze pełnej rzetelności, postanowiliśmy przyjrzeć się temu dziełu z należytą uwagą i przez lupę, a nie przez różowe okulary..." Czemu się nie zgadzam? Ponieważ recenzja KZ3 była pisana właśnie z wyżej wymienionymi różowymi okularami na nosie i pewnie w oparach jakiegoś kleju.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet jeżeli pisał to jako fan to i tak był obiektywny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakbyśmy mieli pisać recenzje 'z podniety' to byście je czytali 3 dni po premierze, a nie dwa tygodnie po. Pograliśmy, ograliśmy, przemyśleliśmy. O Killzone 3 można mówić różne rzeczy. np. że Kz2>Kz3 (zgadzam się) oraz, że jest to najlepszy fps na ps3 (według mnie nieco mu brakuje). Ale nie znaczy to, że gra nie jest genialna. I nawet jeżeli powiela schematy z 'dwójki' i nie grzeszy długością rozgrywki to nir znaczy to, że nie jest to jedna z lepszych gier na ps3.

    P.S. Jesteśmy pasjonatami gier. Pasjonatami z dużym doświadczeniem i żaden hype czy podnieta nie przesłoni nam tego jaka gra jest naprawdę. Chociaż zdarzają się przypadki - już teraz dla mnie najlepszą grą na w tym roku będzie jedna z trójki: L.A. Noire, Last Guardian lub U3.

    OdpowiedzUsuń
  5. Faken, jak przeczytałem o porównaniu Bulleta do Gearsów na Gamikaze, to aż spojrzałem z niedowierzaniem w moją recenzję. Ale ok, to inny redaktor wyraził ta opinie, więc serducho mi się uspokoiło ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. No i bardzo dobrze, gra średnia to dostaje 3, a nie 4+. Być może przynajmniej tu skala 1-5 będzie w pełni wykorzystywana, a nie tylko oceny 4-5. Sam grałem tylko w demo, ale po obejrzeniu kilku filmików na youtube nie widze w tej grze nic ponad przyciągnięcie delikwenta linką, zasadzenia mu kopa w dupe i strzelenia w łeb. Jakoś więc nie mogę zrozumieć ocen dla bulleta rzędu 8 czy 9 na 10. Być może mam zupełnie inny gust. A nawet na pewno. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nareszcie ktoś podszedł do recenzji polskiej gry z dystansem. Nie mogłem znieść jak praktycznie wszystkie media growe w polsce pałowały się tym Bulletstorm'em... Miałem wrażenie, że tylko za to, że stworzyli go polacy dostawał + 2 do oceny końcowej.

    OdpowiedzUsuń